Ukazuje się od 1946 w Krakowie, a następnie w Warszawie jako PRZEGLĄD ARTYSTYCZNY, od 1974 SZTUKA, Rok (58) XXX | Wydanie internetowe Rok (5) SZTUKA 2024
felieton } POPkultyzm w sosie własnym
Moda na brzydotę, czyli Fruzia i brutalistki
Michalina Olszańska-Rozbicka 25.05.2021
Wiele tęgich głów próbowało zdefiniować piękno. Teorii powstało mnóstwo, niektóre z nich pozwolę tu sobie przytoczyć, chociażby z czystej przekory. Jednak czym tak naprawdę jest piękno, nie wie nikt. Każdy trochę czuje, ale z pewnością nikt nie wie. No, może oprócz kilku influencerek.
Dzisiejszy tekst zainspirowała gównoburza wokół instagramowego wpisu pewnej rodzimej celebrytki, którą nazwiemy tu Panią Fruzią. Osoby zainteresowane sprawą i tak wiedzą, o kogo chodzi, a niezainteresowanym dane owej postaci do niczego nie są potrzebne. Otóż Pani Fruzia zamieściła na swoim koncie zdjęcie tak wyretuszowane, bądź też z tak mocnym filtrem, że z jej twarzy praktycznie zniknął zarys nozdrzy. Pod zdjęciem zaś rozpisała się o tym, jak to według niej moda wśród osób publicznych na pokazywanie się bez makijażu, odsłanianie mniej idealnych części ciała i przyznawanie się do tego, że sobie nie radzą z życiem tak samo, jak każdy, szkodzi światu. I oczywiście jest coś smutnego w tym, że wiele kobiet bardzo inteligentnych, które szczerze podziwiam za ich działalność artystyczną, marnowało swój czas na debatę z Panią Fruzią. Ale z drugiej strony Pani Fruzia ma na instagramie kilkaset tysięcy obserwujących, przez co może jednym postem narobić poważnych szkód w życiu niejednej Polki. Dlatego rozumiem, że inne wpływowe osoby musiały zareagować z poczucia misji i odpowiedzialności społecznej. Ja nie mam ani poczucia misji, ani takich zasięgów, ale z ogromną przyjemnością wypełzłam sobie jak ghul na opustoszałe już pole bitwy i wygrzebałam co smakowitsze kąski.
Hasłem przewodnim całej afery została „moda na brzydotę”, jak to Pani Fruzia uprzejma była nazwać rozwijający się w imponującym tempie w mediach społecznościowych powrót do naturalności. W odpowiedzi dostała dziesiątki zdjęć rozstępów i podkrążonych oczu dziewczyn z pierwszych stron gazet. Przyjemnie się to oglądało, bo trudno oprzeć się wrażeniu, że urodziwe „brzydule” niczym walkirie stanęły w obronie tego, czym miało być piękno w swojej bodaj najstarszej definicji. Czyli w wielkim skrócie dość nieuchwytnej właściwości bytu, wynikającej z szeroko rozumianej harmonii, która w niektórych przypadkach wpływa na przyjemną wizualnie formę. Ale jest to raczej miły efekt uboczny, a nie cel sam w sobie. Oczywiście starożytni mędrcy spierali się, czym jest piękno w swojej istocie, ale ich rozważania bardziej skupiały się na otaczającej nas rzeczywistości i moralności, niż tworach sztuki czy kanonach ludzkiej urody. Dlatego można by zaryzykować stwierdzenie, które będzie tylko troszeczkę nadużyciem, że nasi ulubieni greccy dziadkowie za o wiele piękniejszego człowieka uznaliby aktywistkę body positive niż lambadziarę po operacjach plastycznych. Choć rzecz jasna wątpliwe, by popierali jakąkolwiek formę kreowania wizerunku na portalach społecznościowych.
Piękno w ujęciu metafizycznym jest bardzo trudne do zdefiniowania i należy do tych zjawisk, o które filozofowie, myśliciele i badacze wszelkiej maści kłócili się i kłócić będą. Wystarczy powiedzieć, że wielu autorów uważa je nie tyle nawet za odrębne transcendentale, ile za syntezę dobra i prawdy, albo wręcz wszystkich transcendentaliów. Rozwijanie się w tym temacie w kontekście wypowiedzi Pani Fruzi byłoby absurdalne, więc skupię się na estetycznym ujęciu piękna, o wiele bliższym temu, co potocznie dziś jako piękno rozumiemy.
Zacznijmy od tego, że estetyka jako odrębna nauka powstała dopiero w połowie XVIII w. w nurcie kartezjańsko-lebnizjańskim za sprawą A. Baumgartena. Piękno powiązano ze sztuką i zdefiniowano jako doskonałość poznania zmysłowego kosztem piękna rzeczywistości, czyli bytu i natury, a także charakterystycznego dla Greków piękna moralnego. Pod koniec XIX w. pojęcie piękna w ogóle przestało być w estetyce nadrzędne. Pojawiła się antyestetyka i romansujący z gnozą antykallizm. Już nie mówiąc o tym, co przyniósł wiek XX. Wojny światowe odebrały artystom pozycję kapłanów piękna. Dadaiści aktywnie drwili z kultury, zarzucając jej, że przy wszystkich swoich wzniosłych założeniach nie była w stanie zapobiec tragedii wojny. Kreowanie sztucznego piękna zaczęto postrzegać jako w pewien sposób niemoralne, biorąc pod uwagę, jak okrutne i często właśnie brzydkie jest prawdziwe życie. Za o wiele ważniejsze uznano budzenie w odbiorcy silnych emocji niż samej przyjemności, która dotychczas była z pojęciem piękna nierozerwalnie związana. Choć już wiele wieków wcześniej Tomasz z Akwinu twierdził, że obraz nazywamy pięknym, gdy doskonale przedstawia jakąś rzecz, nawet gdy rzecz ta sama w sobie jest brzydka.
Ale dlaczego gadam o sztuce, skoro miałam komentować wypowiedź Fruzi o fizycznej atrakcyjności, bądź jej braku? Ano dlatego, że wygląd fizyczny jest od zarania dziejów dziedziną sztuki. W zależności od obowiązującej mody ukrywamy, bądź podkreślamy kolejne cechy, przebieramy się, malujemy. Kreujemy ułudę. I tak, jak na tradycyjną sztukę, tak i na to wpływ mają różne czynniki polityczno-gospodarcze, nastroje społeczne, zmiany kulturowe itp. To wszystko wiemy. Czy więc można powiedzieć, że ciałopozytywność jest jakimś miniodpowiednikiem brutalizmu? No, na potrzeby show, można. Szlachetne założenie to samo – budowanie społeczeństwa, w którym estetyka nie będzie górowała nad poczuciem etyki. Rzeczywiście, niektóre influencerki odeszły od prostej naturalności na rzecz dość agresywnego epatowania tym wszystkim, co Pani Fruzia zapewne uznaje za brzydkie. Wiele firm prowadzi kampanie oparte aż do przesady na ciałopozytywności, robiąc na tym o wiele lepszy biznes niż w dobie glamour, bo nic by nie było promowane, gdyby nie dało się na tym zarobić. Ale znaczna część dziewczyn po prostu odpuściła sobie szaleńczą pogoń za ideałem. I to jest dobre, bo chodź Oscar Wilde nazwał naturalność najwymyślniejszą z póz, to być może jest to poza, nurt artystyczny w sztuce wyglądu, którego teraz bardzo potrzebujemy. Fruzia rzekła, że moda na brzydotę sprawia, iż całe rzesze nastolatek chodzą zgarbione, zakrywając twarze włosami. Już nie będę się pastwić nad tym, jak głupie i z gruntu nielogiczne jest to stwierdzenie, bo aż trochę wstyd. Oczywistym jest, że problemy z akceptacją siebie wśród nastolatek wynikają z wyśrubowanych standardów oraz tego, że po prostu kompleksy są w nastoletnie DNA wpisane.
Ruch body positivity ma za zadanie uwolnić ludzi wszelkich płci i ras z oków absurdalnych, nakręcanych przez konsumpcjonizm kanonów piękna. I to jest bardzo ważne. Ze względu na zdrowie psychiczne społeczeństwa, ale i dlatego, że nie będzie równości między płciami dopóty, dopóki wartość kobiety oceniać się będzie głównie przez pryzmat jej wyglądu. Mówiąc o pozycji płci pięknej w patriarchacie, najczęściej wyobrażamy sobie zamkniętą w kuchni z naręczem dzieci bidusię w fartuchu. O wiele rzadziej natomiast mówi się o tym, że od wieków nic tak nie zniewalało kobiet i nie hamowało ich rozwoju intelektualnego, jak moda i presja, aby dorównać ideałowi piękna, obowiązującemu akurat w danej epoce. Dawniej kobiety z tzw. wyższych sfer, czyli te, które w ogóle mogły mieć dostęp do edukacji, nie zajmowały się domem, a do dzieci zatrudniały opiekunki i mamki. Miały więc teoretycznie czas, żeby zająć się „męskimi” sprawami i zresztą niektóre, jak moja ukochana George Sand, skorzystały z tej okazji. Ale uwagę większości kobiet skutecznie odwracały wstążeczki, pantofelki i koraliki, co widać jak na dłoni w literaturze kobiecej XVIII w. Co ciekawe, tzw. lebensreform (reforma życia), obejmująca szereg zjawisk, będących reakcją na konflikty epoki industrializacji, miała teoretycznie między innymi uwolnić ludzi od wyszukanych strojów i promować wygodę. W praktyce jednak dała podwaliny temu, co dziś nazywamy branżą modową. W ramach kontrataku wobec idei prostszego i zdrowszego życia, angielski projektant Charles Frederick Worth, uważany za twórcę haute couture, otworzył w Paryżu pierwszy dom mody. Jego drogie, upstrzone cekinami kreacje przyciągnęły kobiety i trudno się dziwić. Dbanie wyłącznie o wygląd zwalnia nas od odpowiedzialności za nasz rozwój intelektualny, duchowy, czy jak to tam kto chce nazwać. Dotyczy to oczywiście również mężczyzn, ale w mniejszym stopniu i stosunkowo od niedawna. Wystarczy spojrzeć na nadreprezentację dziewcząt wśród celebrytów, nie proponujących swoim fanom niczego, oprócz własnej przyjemnej powierzchowności. Nadal niestety pokutuje w naszym społeczeństwie przekonanie, że facet coś tam powinien umieć, mieć jakiekolwiek zainteresowania, a laska może być ładna i głupiutka.
Dlatego, kiedy Fruzia pisała o „budowaniu marki osobistej na superlatywach i własnej wyjątkowości”, całkowicie się z nią zgadzam. Tylko że wygląd nie czyni dziewczęcia wyjątkowym. Bo każda się może umalować, każda może schudnąć, jeśli nie boryka się z problemami zdrowotnymi, każda może zrobić nos, cycki, usta, a już na pewno każda z nas może jednym kliknięciem wyretuszować fotę i budować markę osobistą na kłamstwie. Tylko że kłamstwo, jako przeciwieństwo prawdy, jest… brzydkie. A już na pewno nie jest piękne. Czy więc niechęć Pani Fruzi do ciałopozytywności wynika ze strachu, że kiedy będzie musiała zmyć makijaż i stanąć w naturalnym świetle przed swoimi fanami, nie będzie miała niczego do powiedzenia? Że właśnie okaże się brzydka? No cóż, Fruziu. Najbardziej związanym z ciałopozytywnością hasłem jest to, że wszyscy jesteśmy piękni. Mnie ono nie do końca przekonuje. Uważam, że raczej wszyscy jesteśmy trochę brzydcy. Ale każdy na swój sposób. I to jest dopiero piękne.
Fot. Marlena Bielińska
Michalina Olszańska-Rozbicka
(ur. 29 czerwca 1992 w Warszawie) – aktorka, pisarka, skrzypaczka i wokalistka.
W wieku siedmiu lat rozpoczęła naukę gry na skrzypcach, w 2011 ukończyła ogólnokształcącą Szkołę Muzyczną II stopnia im. Zenona Brzewskiego. Występowała jako solistka m.in. z orkiestrami symfonicznymi w Katowicach, Rzeszowie, Łomży, Słupsku i Berlinie.
W 2009 wydana została jej debiutancka powieść „Dziecko Gwiazd Atlantyda”, a dwa lata później powieść „Zaklęta”. Od 2011 roku studiowała na Akademii Teatralnej w Warszawie, początkowo dostała się także na studia na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina.
Od 2013 regularnie pracuje jako aktorka, ponadto jest autorką tekstów i muzyki do piosenek oraz wokalistką.