Ukazuje się od 1946 w Krakowie, a następnie w Warszawie jako PRZEGLĄD ARTYSTYCZNY, od 1974 SZTUKA, Rok (58) XXX | Wydanie internetowe Rok (5) SZTUKA 2024
PREZENTACJE | Z ARCHIWUM SZTUKI
Jan Lebenstein
Czy był artystą wyklętym? We wspomnieniu o niedawno zmarłym przyjacielu, malarzu Janie Lebensteinie, Czesław Miłosz napisał: Nie lubił zabiegać o sławę. Był niesłychanie dumny. Dopiero przez ostatnie parę lat spotykał się w Polsce z uznaniem. W ostatniej rozmowie telefonicznej powiedziałem mu: Jasiu, teraz zbierasz żniwo… Słowa pocieszenia? Otuchy? Nie wiem, czy Lebensteinowi łatwo było ich słuchać. Bo on z pewnością wiedział, że to słowa przyjaciela. Niekoniecznie do końca prawdziwe.
Mimo, że przez ostatnie czterdzieści lat artysta mieszkał w Paryżu, jego twórczość była przecież w Polsce dobrze znana od zawsze. Prace z pierwszych młodzieńczych cykli Figur kreślonych czy Figur na osi znajdowały się w kolekcjach największych muzeów. Późniejsze – z cykli Potworne zwierzęta, Notatnik intymny, Bestiarium – były znane z wielu reprodukcji, nie wspominając już o ilustracjach do Apokalipsy i Księgi Hioba w przekładzie Miłosza, Folwarku zwierzęcego George’a Orwella, tomików opowiadań Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, czy wierszy Stanisława Barańczaka. Wielka retrospektywna wystawa Lebensteina w warszawskiej Zachęcie (1992) nie stała się triumfalnym powrotem artysty do ojczyzny. Jego dzieła mroczne, pozbawione złudzeń, katastroficzne, przeładowane literackimi aluzjami i świadomie archaizujące w formie wywoływały uczucia niejednoznaczne i sprzeczne. Również ostatnia, krążąca obecnie po Polsce wystawa nie przyniosła artyście tak upragnionej satysfakcji. Jak mało który z naszych twórców Lebenstein był postacią, którą w różnych okresach i w różny sposób próbowano przekształcić w mit, symbol, legendę. Nie sądzę, by w jakimś momencie nie zdał sobie z tego sprawy. Nie potrafił lub nie chciał sobie z tym poradzić. Być może dlatego jego ostatni, nagrany w Krakowie telewizyjny wywiad z cyklu Rozmowy na koniec wieku wypadł tak blado. Na pytania artysta odpowiadał niechętnie, ociągając się, krótkimi zdaniami, często monosylabami. Sprawiał wrażenie zmęczonego całym tym zgiełkiem, zgorzkniałego. Rozmówcom nie udało się go sprowokować do jakiejś bardziej zdecydowanej czy ostrzejszej, szczerej wypowiedzi. Nie winię ich. Lebenstein nie należał do ludzi złotoustych. Ale rzecz w czym innym. Jego doświadczenia artystyczne – bliska choć krótka stosunkowo styczność ze światem wielkiej sztuki, z cynicznymi, a nieraz brutalnymi regułami rynku, z kontekstami ferowania ocen twórców i ich dzieł, ze splątaniem szlachetnych intencji z prywatnymi interesami – były z pewnością zbyt dotkliwe i osobiste, aby streszczać je w rozmowie z kimś, kto się o nie nawet nie otarł.
Lebenstein w ogóle mówił niewiele. Na wywiad trzeba było go długo namawiać. Zdarzało się, że nawet umówiony nie pojawiał się bez słowa wyjaśnienia, albo i gorzej – można było usłyszeć słowa przykre, gwałtowne, niezasłużenie obraźliwe. O wielu istotnych w jego życiu i sztuce sprawach już się od niego nie dowiemy. Kiedy jednak czegoś nie znosił, coś go dotknęło, nie przebierał w słowach.
O polskiej awangardzie artystycznej na przykład mówił tak: Była awangarda postsocrealistyczna, która pojawiła się w 1955 r. w »Arsenale«. Druga to była awangarda postkonstruktywistyczna (Strzemiński, który jeszcze żył, Stażewski). Trzecia awangarda to byli kapiści. Ja nie mam mentalności czekisty, ale w zasadzie te wszystkie ugrupowania to… rozstrzelać. Nie rozumiał, nie akceptował języka sztuki najnowszej. Teraz nowoczesność polega na wypychaniu psa czy konia. Proponowałbym, żeby autorka sama się wypchała i niech muzeum sztuki nowoczesnej wystawi ją jako dzieło sztuki.
Aby jednak nie poprzestawać na mniej lub bardziej emocjonalnych sformułowaniach i zbliżyć się do zjawiska artystycznego i samej postaci Lebensteina trzeba zmierzyć się z otaczającymi go przez całe niemal życie twórcze mitami i wyobrażeniami. Pierwszy z nich to legenda paryskiego sukcesu.
Dla pokolenia ’56, do którego sam należał (ur. 1930) i dla młodszych o 10, 15 lat Lebenstein był tym, który jako pierwszy i jedyny polski malarz dostał w Paryżu Grand Prix Biennale Sztuki (tak zwykło się potocznie, a nawet w oficjalnych biogramach nazywać nagrodę, którą otrzymał w 1959 r.; w rzeczywistości była to Nagroda miasta Paryża). Niedościgły obiekt pożądania nie tylko jego równolatków i studentów ASP, dla których był idolem, dumą i wzorem, którzy drobiazgowo analizowali jego prace i komponowali pod niego „osiowo”, ale także jego mistrzów, profesorów Eugeniusza Eibischa i Artura Nachta-Samborskiego, którzy przez lata mieszkali i tworzyli w Paryżu.
Akademię ukończył Lebenstein w 1954 r., a w roku następnym brał udział w tym, co – w zamiarach ówczesnego ministra kultury Włodzimierza Sokorskiego – miało być wystawą młodej sztuki socrealistycznej Przeciw wojnie, przeciw faszyzmowi towarzyszącą Światowemu Festiwalowi Młodzieży i Studentów, a do historii przeszło jako Arsenał ’55, manifestacja pokolenia, które ostatecznie z socrealizmem zerwało. W katalogu Arsenału pod nazwiskiem Lebensteina figuruje pejzaż z Rembertowa, malowany w manierze Utrilla, a nie – jak się utarło mniemać – jedna z „figur osiowych”. Zostało powszechne wyobrażenie, bo kto pamięta, co rzeczywiście znalazło się na wystawie?
Lebenstein był również w tamtym czasie związany z awangardowym, prywatnym – jakby się dziś powiedziało – Teatrem na Tarczyńskiej, jednym z ciekawszych zjawisk przedpaździernikowej odwilży, gdzie projektował scenografię. Był wreszcie aspirantem (według ówczesnej nomenklatury przejętej z uczelni radzieckich – kandydatem na asystenta) w warszawskiej ASP. Do Paryża, na I Biennale Sztuki w 1959 r. jego obrazy pojechały wraz z pracami innych młodych zdolnych, m.in. Stefana Gierowskiego, Aliny Szapocznikow, Teresy Pągowskiej, Jana Tarasina. Komisarzem polskiej ekspozycji był ówczesny rektor gdańskiej PWSSP Stanisław Teisseyre. Międzynarodowa koniunktura sprzyjała wówczas polskim przemianom i – jak nigdy potem – polskiej nowej sztuce.
Gaullistowska ekipa resortu kultury pod przywództwem André Malraux i jego przyjaciół, również tych z komunistycznej 1–sistance, obdarzona skrojonym na miarę swoich ambicji budżetem, przywracała Paryżowi splendor kulturalnej stolicy Europy. W dziedzinie sztuki lewicowy krytyk R. Cogniat tworzył przeciwwagę dla weneckiego Biennale, skompromitowanego oportunizmem w czasach Mussoliniego. Kiedy po wojnie z impetem odrabiało ono zaległości, wręczano nagrody wielkościom dawno uznanym. Ponad 80-letni Raoul Dufy, którego spotkał ten zaszczyt, przekazał nagrodę młodszym kolegom, dodając z przekąsem: Tutaj na pewno długo jeszcze nic nie dostaniecie. Paryż miał zaoferować szansę właśnie młodym.
W I Biennale uczestniczyło ponad 200 artystów z 40 krajów oraz osobna, liczna grupa twórców francuskich. Międzynarodowe jury, w którym roiło się od sław (m.in. Henry Moore, Ossip Zadkine) przyznało jedną z 5 nagród regulaminowych w dziedzinie malarstwa
(6-miesięczne stypendium w Paryżu) Janowi Lebensteinowi, który ponadto otrzymał specjalnie utworzoną Nagrodę miasta Paryża. Byliśmy pod wielkim wrażeniem tego, jak szybko polska sztuka wyzwoliła się z pęt socrealizmu i jak dalece malarstwo Lebensteina było w sposobie obrazowania i operowania warsztatem zbieżne z duchem malarstwa francuskiego lat 50. – mówił mi po latach Georges Boudaille, ówczesny członek jury młodych krytyków, a później wieloletni szef Biennale. Popełniliśmy grzech pychy nagradzając dzieło, w którym dostrzegliśmy promieniowanie naszej sztuki. Uważaliśmy ją oczywiście za wzór dla-innych.
W przemówieniu inauguracyjnym André Malraux ogłosił triumf informelu, malarstwa materii. Byliśmy tak zaślepieni – wspominał Boudaille – że nie doceniliśmy tego, co było najcenniejsze na I Biennale: pop-artu Roberta Rauschenberga, »maszyn« Jeana Tinguely’ego, prac Yvesa Kleina, którego monochromatyczne płótno powieszono do góry nogami. Spotykali się z lekceważeniem prasy i z drwinami krytyki. O „maszynie” Tinguely’ego, która produkowała seryjnie abstrakcyjne rysunki, krytyk Le Figaro napisał: Oto ogon osła działa teraz automatycznie. Biennale oddało im hołd dopiero kilka lat później.
Tymczasem przed 29-letnim artystą z Polski otwierała się międzynarodowa kariera: wystawy indywidualne w Paryżu, Rzymie, Nowym Jorku, Turynie, Mediolanie, Tokio, Kolonii, którym towarzyszyła życzliwość wybitnych krytyków, m.in. Jeana Cassou, ówczesnego dyrektora Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Paryżu. Lebenstein zdecydował się zostać w Paryżu. Tak narodził się drugi mit: wyklętego emigranta
Jakie były prawdziwe przyczyny tej decyzji? Ucieczka od „polskiego stada”, wrogość wobec peerelowskiego reżymu? Lebenstein nigdy nie pogodził się z komunizmem, pisze się teraz. Gołosłownie i ex post, bo kiedy decydował się na emigrację, nie składał żadnych deklaracji politycznych. A przecież mógł, być może nawet spodziewano się tego. We Francji i w Polsce.
Pisarka Mary McCarthy wspominała we wstępie do katalogu Lebensteina (1975), że po raz pierwszy usłyszała o nim podczas pobytu w Polsce w 1961 roku, jako o artyście „zakazanym”. Przez przyjaciół, dzięki specjalnym rekomendacjom dotarła wreszcie do jakiejś – jak pisze – niby nowej, ale już zapuszczonej, zdemolowanej pracowni czy pokoju, gdzie na chwilę postawiono przed nią dwa nieduże, ciemne obrazki. Przedstawiały jakieś formy geometryczne. Z całej wizyty – wspomina McCarthy – pamiętam niewiele poza scenerią – nie kończącymi się schodami, długim korytarzem, oczekiwaniem na wpuszczenie, nie ustającymi szeptami. Na ten „opis” bierze po prostu śmiech pusty.
Informel, sztuka materii były w latach 60. oficjalną etykietką polskiej sztuki, o twórczości Lebensteina, którą ekscytowało się środowisko, w żadnej mierze nie dawało się mówić, jak o zakazanym owocu. Jego dzieła były obecne w polskich zbiorach muzealnych i w dostępnych katalogach. Od lat 70. były – wbrew temu, co się nadal mówi i pisze – wystawiane na pokazach zbiorowych i indywidualnych. Czy ktokolwiek teraz wspomniał, że w roku 1984 Lebenstein otrzymał w Polsce Nagrodę Państwową I stopnia?
Tym, co niepokoiło wielbicieli Lebensteina w kraju był – zwłaszcza od połowy lat 60. – brak wieści o kolejnych sukcesach artysty, brak potwierdzenia wielkiej światowej kariery. Domyślano się jakiegoś załamania twórczości, niechęci do podporządkowania się gustom marszandów czy menedżerów rynku sztuki. W latach 60. malarstwo materii, fascynacja fakturą płótna, wychwytywanie różnych jej odcieni, gry światła i gestu wyczerpywało swe możliwości. Nie w ten sposób chciało się wypowiadać nowe pokolenie artystów. Sztuka wkroczyła w okres wielkiej przemiany, aż do odrzucenia klasycznej formy obrazu czy rzeźby.
Te poszukiwania były Lebensteinowi obce, dostrzegał w nich destrukcję. Sam zwrócił się ku dawnym mistrzom, inspirował się sztuką egipską, formami barokowymi, archaizował. Jego pierwsze próby z połowy lat 60. – Potworne zwierzęta – były przyjęte bardzo niejednoznacznie przez życzliwych mu krytyków. Nie zważał na ostrzeżenia i uwagi o dosłowności, przesadnej literackości, anachronizmie, pustce, pomimo używania mocnych efektów. Nie reagował. Po jakimś czasie przestał interesować liczących się krytyków. Powstał kolejny mit: artysty samotnego, artiste maudit.
Był w końcu takim z własnej woli. Chociaż oczywiście nie do końca. Zbliżył się do środowiska polskiej emigracji, paryskiej Kultury, dla oo. pallotynów w Paryżu wykonał sławne u nas witraże na temat Apokalipsy. Ilustrował książki, był później stałym współpracownikiem Zeszytów Literackich.
Z pewnością miał jednak świadomość niespełnienia. W sztuce jednak, jak wiadomo, nie ma gwarancji. Sam mówił: Tylko Apokalipsa jest pewna.
Joanna Skoczylas
Dane kontaktowe
WYDAWCA:
STOWARZYSZENIE ARTYSTYCZNE SZTUKA
00-260 WARSZAWA
MOSTOWA 4 m1/2
KRS 000122705
NIP 5261001202
REGON 010700014
redakcja@czasopismosztuka.pl
Redakcja
redakcja@czasopismosztuka.pl