Ukazuje się od 1946 w Krakowie, a następnie w Warszawie jako PRZEGLĄD ARTYSTYCZNY, od 1974 SZTUKA, Rok (55) XXVII | Wydanie internetowe Rok (1) SZTUKA 2020

felieton } POPkultyzm w sosie własnym

Powrót Bachantek

Michalina Olszańska-Rozbicka  1.11.2020

„To jest wojna!” – krzyczymy od czwartku, od kiedy Trybunał Konstytucyjny wykonał w naszą stronę gest Lichockiej i to w najdelikatniejszym temacie, od lat będącym w Polsce tykającą bombą. Wczoraj, we wtorek, naczelnik państwa dolał oliwy do ognia, wygłaszając orędzie do narodu prosto z muzeum figur woskowych Madame Tussauds i bez mrugnięcia okiem nawołując do przemocy w obronie nie tyle nawet polskich kościołów, co Kościoła Polskiego. Piszę ten tekst w środę rano i zastanawiam się, ile strasznych rzeczy wydarzy się do momentu jego opublikowania. Bo owszem – to jest wojna. Ale wojna ta nie zaczęła się wczoraj, ani w czwartek, ani nawet w 2015 roku, jak niektórzy lubią myśleć. To wojna stara, jak świat, która nigdy nie ucichła i prawdopodobnie nigdy się nie skończy. Odwieczna walka pomiędzy tym, co przez wieki wielcy myśliciele nazywali pierwiastkiem męskim i żeńskim a co dziś trzeba koniecznie określić w inny sposób przede wszystkim dlatego, że płeć biologiczna nigdy nie była tu czynnikiem decydującym. Choć rzeczywiście nie da się nie zauważyć, że w jednym z tych zantagonizowanych obozów zawsze istniała nadreprezentacja cis-mężczyzn… Ale zostawmy tę kwestię badaczom gender studies i bez stawiania ostatecznych tez, przyjrzyjmy się sprawie z lekkim przymrużeniem oka, z punktu widzenia – nazwijmy to – „popkultystycznego”.

W tym celu przenieśmy się do starożytnej Tracji, gdzie narodził się kult pewnego androgynicznego, chtonicznego bóstwa o głowie byka, którego później Grecy nazwali Dionizosem. Tracki Dionizos, czy też Bessareus lub Zagreus, był owocem hierogamii boga burz i Matki Ziemi, a jego kult miał charakter krwawy i orgiastyczny, o czym wszyscy doskonale wiemy, bo kto nie słyszał o szalonych bachantkach? Trudno też nie dopatrywać się podobieństwa tych obrzędów do tego, co zaczęto w średniowieczu przypisywać czarownicom. Orgie, czary i rogaty bóg – brzmi znajomo? O wiele rzadziej natomiast mówi się o tym, że najprawdopodobniej na Bachusie wzorowano nie tylko diabła, lecz także jeszcze jedną, dosyć istotną dla naszej cywilizacji postać. Kto się domyśli, ten się domyśli – powiem tylko tyle, że Dionizos uważany był za syna bożego, który został zamordowany i zmartwychwstał, przyniósł ludziom wino i jeszcze najistotniejszym elementem jego kultu był proces utożsamiania się z bogiem poprzez rytualną omofagię, czyli spożywanie surowego mięsa symbolizującego jego ciało. Nie chciałabym jednak moją dzisiejszą opowieścią drażnić zanadto osób wierzących, skupię się więc na starożytności i ówczesnej schizmie w szeregach wyznawców Bachusa.

We wspomnianej wyżej Tracji, w tych zamierzchłych czasach, toczyła się zajadła walka pomiędzy kultami solarnymi i lunarnymi. Te pierwsze, mocno patriarchalne zastrzeżone były dla ludzi z wyższych sfer, drugie natomiast kwitły w środowiskach marginesu społecznego – kobiet, chłopów, niewolników – i skupiały się wokół bóstw żeńskich oraz androgynicznych. Ośmielę się stwierdzić, że to niezwykle znamienne w kontekście tego, z czym dzisiaj mamy do czynienia. Ile razy słyszałam oburzone głosy ludzi (różnych płci) o poglądach konserwatywnych, pytające „dlaczego feministki zawsze ramię w ramię z elgiebetami?!”.

No właśnie. Dlaczego? Oprócz kwestii oczywistej, jaką jest po prostu walka o prawa mniejszości, uważam, że te mityczne pierwiastki lunarne i solarne żyją w nas i mają się dobrze. I czy jest to kwestia zakorzenionych w naszej kulturze archetypów, wychowania, biologii, odwiecznego prawa kosmosu czy magii kucyków pony to od niepamiętnych czasów powielamy te same schematy i łączymy się w bardzo podobne grupy. I mimo najszczerszych chęci nie potrafimy dojść do porozumienia.

Dobrze, ale skoro już zamieniliśmy określenia „żeński” i „męski” na bardziej abstrakcyjne „lunarny” i „solarny”, może czas się zastanowić, co faktycznie najbardziej różni powodowanych tymi pierwiastkami ludzi, jeżeli nie jest to płeć biologiczna. Otóż dużo jest teorii na ten temat. Ja się dzisiaj skupię na zahaczającej o obsesję niechęci tych drugich do ciała ludzkiego. Jeżeli dualizm psychofizyczny nie jest jedną z najważniejszych spuścizn filozofii solarnych, to nie wiem, co jest. Wróćmy zatem do Dionizosa i tego, co się zaczęło dziać z jego kultem między VI a IV wiekiem przed Chrystusem. Pojawił się – fizycznie albo jako postać mitologiczna – niejaki Orfeusz. Bard, kapłan, heros, który swoim śpiewem miał wyprowadzać dusze z Hadesu. Ów Orfeusz zreformował obrzędy ku czci Bachusa, a w każdym razie takie zasługi przypisali mu późniejsi orficy. Zreformował dość znacznie, bo zamiast barbarzyńskiej omofagii obowiązywał teraz wegetarianizm. Ekstatyczne tańce zastąpiły uduchowione misteria i przede wszystkim Dionizos z bóstwa mrocznego i chtonicznego, uosabiającego siły natury, przeistoczył się w bóstwo niebiańskie, symbol ducha boskiego. Najważniejszą też ideą stał się dualizm ciała i duszy, przy czym ciało miało być więzieniem boskiej cząstki, grzeszną pozostałością po Tytanach, którzy pożarli Dionizosa. Zeus za karę spalił ich piorunem, a z popiołów powstali ludzie. Mamy tu więc do czynienia z charakterystyczną dla wielu religii i filozofii solarnych koncepcją grzechu pierworodnego. Człowiek rodzi się w tym grzechu i jedynym sposobem na dostąpienie zbawienia jest umartwianie się. Materia, ciało są tutaj czymś niepożądanym, a wszelkie ich potrzeby i przyjemności stanowią zło, któremu trzeba się przeciwstawiać.

Orfizmem zafascynowany był Platon, Pindar, Ajschylos, Pitagoras i wielu innych antycznych mędrców, jak również średniowieczni mizogini tacy, jak Tomasz z Akwinu. Ci ostatni widzieli w Orfeuszu prefigurację Chrystusa, co bardzo tłumaczy dzisiejszy wizerunek proroka z Nazaretu. Oczywiście orficka wizja świata jest mocno panteistyczna, co prawdopodobnie stanowi pozostałość po wcześniejszych formach kultu Dionizosa. Idea „jedności w wielości” bowiem wydaje się bardziej charakterystyczna dla wierzeń lunarnych. Jeżeli wszystko jest Bogiem i Bóg jest we wszystkim, to na zdrowy rozum jest i w Tytanach, i powstałej z nich materii.

Pytanie skąd u solarnych myślicieli taka pogarda dla ciała i jego popędów pewnie nigdy nie doczeka się odpowiedzi. Czy wynika ona z zazdrości o związek z naturą ludzi przepełnionych pierwiastkiem lunarnym? A może ze strachu przed siłą instynktu i obsesyjnej potrzeby wytłumaczenia wszystkich zjawisk w sposób niepozostawiający wątpliwości? Jeżeli umiesz coś nazwać to znaczy, że już w jakiś sposób nad tym panujesz, a psychika solarna wydaje się bardzo podatna na kompleks władzy. Najbardziej zaskakujące jest jednak to, że na tej wrogości wobec ciała ludzkiego wyrosła cała nasza cywilizacja. Od orfizmu, przez nauki kościoła katolickiego (bo akurat wcale nie chrześcijaństwo samo w sobie), aż po moralność mieszczańską. Cały czas borykamy się ze wszczepionym w nasze umysły przekonaniem, że jesteśmy grzeszni, że nasze ciała są grzeszne, że nasze pragnienia oddalają nas od Stwórcy. Że musimy odpokutować za nie wiadomo co. Kiedy obserwuję to, co się teraz dzieje nie tylko w Polsce, lecz także na całym świecie, trudno mi oprzeć się wrażeniu, że prawa człowieka będą tak długo łamane lub traktowane po macoszemu, jak długo w społeczeństwie panować będzie kult męczeństwa jako jedynej drogi do zbawienia. Głoszone przez orfików hasło, że „zło wyrządzane mnie jest mniejszym złem, niż to wyrządzane przeze mnie” jest po prostu szkodliwe. Przekonanie, że oddanie życia za abstrakcyjną ideę przynosi chwałę, doprowadziło do śmierci niezliczonej ilości istnień. Zło jest złem, krzywda jest krzywdą i czas przestać uczyć nasze dzieci, że ktokolwiek ma prawo torturować je fizycznie, bądź psychicznie. Oczywiście najdalsza jestem od potępiania tego, co umownie nazywam tutaj mentalnością solarną. To ona stworzyła świat, w którym dziś żyjemy, z jego wszystkimi wadami i zaletami. To ona uformowała prawo i strzegła porządku, z niej zrodziła się filozofia i wiara w naukę. Bez niej prawdopodobnie panowałby chaos. Ponieważ nie możemy zapominać, że każdy ma w sobie oba pierwiastki, a równowaga między nimi jest jednym z warunków harmonijnego rozwoju jednostki. Jak w takim razie osiągnąć tę harmonię? Jak pielęgnować ją nie tylko w sobie, lecz także w społeczeństwie? Czy musimy najpierw za wszelką cenę zburzyć ład solarny, żeby na jego zgliszczach zbudować coś nowego – lepszego? Bardzo możliwe. Możliwe, że na naszych oczach rodzi się bestia rewolucji, że rzeczywiście wybuchła wojna, od której już nie ma odwrotu, ponieważ wieki niesprawiedliwości, dyskryminacji i przemocy muszą zostać pomszczone. Być może czas wpaść w ekstazę i pożreć żywcem tych, którzy próbują narzucić nam swoją wolę. Ale może wystarczy zdjąć synowi bożemu koronę cierniową z głowy i nałożyć na nią wieniec z liści winorośli.

„Co byście chcieli, żeby wam ludzie czynili, i wy im czyńcie. Albowiem na tym polega Prawo i Prorocy”. (Mt 7, 12)

Fot. Marlena Bielińska

Michalina Olszańska-Rozbicka

(ur. 29 czerwca 1992 w Warszawie) – aktorka, pisarka, skrzypaczka i wokalistka.

W wieku siedmiu lat rozpoczęła naukę gry na skrzypcach, w 2011 ukończyła ogólnokształcącą Szkołę Muzyczną II stopnia im. Zenona Brzewskiego. Występowała jako solistka m.in. z orkiestrami symfonicznymi w Katowicach, Rzeszowie, Łomży, Słupsku i Berlinie.

W 2009 wydana została jej debiutancka powieść „Dziecko Gwiazd Atlantyda”, a dwa lata później powieść „Zaklęta”. Od 2011 roku studiowała na Akademii Teatralnej w Warszawie, początkowo dostała się także na studia na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina.

Od 2013 regularnie pracuje jako aktorka, ponadto jest autorką tekstów i muzyki do piosenek oraz wokalistką.