Ukazuje się od 1946 w Krakowie, a następnie w Warszawie jako PRZEGLĄD ARTYSTYCZNY, od 1974 SZTUKA, Rok (55) XXVII | Wydanie internetowe Rok (1) SZTUKA 2020
felieton } POPkultyzm w sosie własnym
Rycerze Barabasza
Michalina Olszańska-Rozbicka 9.11.2020
Ostatnio facebooka obiegło zdjęcie małej dziewczynki o wzroku weterana wojny w Wietnamie, tulącej obraz z wizerunkiem Matki Boskiej oraz… karabin. Zdjęcie to pochodziło ze strony Polska Katolicka, na której pojawiały się cyklicznie materiały z tą samą małą dziewczynką oraz jej starszym bratem – były to zdjęcia albo jawnie nawołujące do przemocy, albo po prostu obrażające ludzi o innych poglądach. Na jednym filmiku ukryta za kamerą kobieta pyta dzieci, co należy zrobić z protestującymi przeciwko zaostrzeniu prawa aborcyjnego. Chłopczyk uśmiecha się i mówi, że walić w łeb, oczywiście, na co kobieta wybucha histerycznym śmiechem rodem z horroru klasy B i chwali dziecko. Jako matka, pacyfistka oraz osoba, darząca wielką estymą Jezusa z Nazaretu, nie mogę przestać o tym myśleć. Jasne, że być może ta internetowa agresja, tym właśnie pozostanie. Że administratorka strony załatwia w ten sposób jakieś swoje osobiste, wewnętrzne problemy i w rzeczywistości nie podniosłaby na nikogo ręki. Ale co, jeśli nie? Co, jeżeli te dzieci, od małego wychowywane na „rycerzy Chrystusa” w przyszłości uznają za stosowne dla przykładu i w imię bojaźni bożej rozstrzelać kilku przechodniów, jak to się dzieje w przypadku fanatycznych wyznawców pokrewnej religii?
Idea obrony kościołów podnieciła naszych narodowców i nadała cel ich niejednokrotnie mało satysfakcjonującym życiom, czemu trudno się dziwić. Druga strona też nie pozostała obojętna na zew misyjny. Czy trzeba było bazgrać po kościołach? Zaznaczać jak kotek swoje terytorium? Nie wiem, może emocje były tak silne, że nie dało się tego uniknąć. Może ktoś naprawdę myślał, że przedstawiciele rządu, zobaczywszy graffiti na murze swojej świątyni, popadną w zadumę i obudzi się w nich empatia oraz zrozumienie racji protestujących. A może po prostu miarka się przebrała. Uważam jednak, że tragedia w Wiedniu powinna dać nam do myślenia. Że wszystkie ataki terrorystyczne na tle religijnym już dawno powinny uzmysłowić nam, jakiego potwora targamy za ogon.
Oczywiście, ktoś mógłby powiedzieć, że chrześcijaństwo to chrześcijaństwo. To Jezus z Nazaretu ze swoim absolutnie nowatorskim, jak na tamte czasy podejściem do wrogów i grzeszników. To idea miłosierdzia i Boga przebaczającego. Łagodność, zrozumienie i szacunek do drugiego człowieka. Mało tego! To poświęcenie własnego życia za tych, którzy błądzą, bo nie wiedzą, co czynią! Jak już wspominałam, zawsze uważałam Jezusa z Nazaretu za jednego z najważniejszych, jeżeli nie najważniejszego filozofa w historii naszej cywilizacji i byłam zdania, że identyfikowanie go z Logosem – czy to rozumianym dosłownie, czy metaforycznie – jest jak najbardziej zasłużone.
Pojawia się jednak tylko jedno małe „ale”. Mianowicie czy mamy pewność, że Jezus, którym nas straszą z ambony, którym zasłaniali się inkwizytorzy, naziści, a obecnie nasi rodzimi narodowcy i wszelkiego rodzaju dziwne organizacje – to aby na pewno ten sam Jezus? Musimy bowiem pamiętać, że kiedy Piłat zaproponował uwolnienie jednego ze skazanych na śmierć więźniów, lud wybrał Barabasza, który – nomen omen – również najprawdopodobniej miał na imię Jezus…
Co jeszcze ciekawsze, obecnie wielu biblistów uważa, że Barabasz był jednym z przywódców zelotów – „nacjonalistycznego” ugrupowania polityczno-religijnego, walczącego z Rzymem, sięgającego po tak radykalne środki, jak skrytobójstwo i nietolerującego żadnego rodzaju współpracy z cesarstwem. Żydowski historyk, Józef Flawiusz, uważał zelotów za fanatyków, którzy głosząc hasła wolnościowe, uznawali wyłącznie władzę Boga i w ten sposób usprawiedliwiali swoje liczne zbrodnie. Ci bardziej pobłażliwi badacze określają ich mianem powstańców, ci surowsi – po prostu terrorystów. Jak widać nic nowego pod słońcem.
Ale jest jeszcze jedna teoria, która mnie niesamowicie wręcz intryguje. Jako, że słowo Barabasz (Bar-Abba) oznacza „Syn Ojca”, pełne imię słynnego zbrodniarza brzmiałoby: Jezus Syn Ojca. Szwedzki pisarz, Hjalmar Soderberg, poświęca temu zagadnieniu swoją minipowieść „Jezus Barabasz”, w której sugeruje, że w istocie przed Piłatem stanął tylko jeden więzień i że więzień ten został ułaskawiony. Że terrorysta oraz baranek boży, który gładzi grzechy świata – to jedna i ta sama osoba. No dobrze, ale jakie symboliczne znaczenie ma to dla nas dzisiaj? Jestem zdania, że dla ludzi, którzy uważają Biblię za jedną wielką, genialną powieść paraboliczną – ogromne. Nic tak bowiem nie oddaje tego, co ludzie zrobili z naukami Chrystusa, jak ta przypowieść. Oto wielki mędrzec przychodzi do nas, próbuje wytłumaczyć nam ideę miłosierdzia, a my nie dość, że go przybijamy do krzyża, to potem jeszcze go z tego krzyża zdejmujemy jako nienawidzącego gejów, kobiet i innowierców bożka hipokryzji. Dziś, coraz bardziej buzuje w ludziach niechęć do korporacji z Watykanu. Trudno się dziwić. Jakim prawem próbują uczyć nas moralności przedstawiciele instytucji o historii tak krwawej, że aż trudno ją z czymkolwiek porównać. Nie dziwi mnie nienawiść do księży, obrzydzenie i bunt przeciwko nim, nie dziwi mnie pragnienie zniszczenia tych, ociekających złotem świątyń, pod którymi siedzą na mrozie ludzie chorzy, samotni, w kryzysie bezdomności, często wypędzani, kiedy przychodzą ogrzać się do środka. Nie dziwi mnie chęć wyrządzenia krzywdy potworom, które molestowały dzieci i tak naprawdę nie zostały za to ukarane w sposób proporcjonalny do zbrodni. Nie dziwi mnie, że coraz mniej ludzi chce mieć cokolwiek wspólnego z Jezusem, którego tatuują sobie na klacie orki wszechpolskie, dla którego łamano kołem niewinnych i niszczono całe kultury. Z Jezusem, do którego rozedrgana w ekstazie modli się administratorka strony Polska Katolicka, składając mu w ofierze zdrowie psychiczne swoich dzieci. Z Jezusem Barabaszem.
Ale wiecie co? Miałam to szczęście, że spotkałam na swojej drodze wyznawców i kapłanów pewnej skromnej religii, zepchniętej niemalże do podziemia przez swoją złą bliźniaczkę. Religii, której wiernych cechował zawsze rodzaj niezwykłego spokoju, biło od nich ciepło i bezpretensjonalne dobro. Zawsze starali się zrozumieć drugiego człowieka, a nawet, jeżeli im to nie wychodziło, wiedzieli, że zrozumienie wcale nie jest potrzebne do akceptacji. Taką osobą była moja babcia, której odprawianie różańca kilka razy dziennie nie przeszkadzało w rozmawianiu z roślinami i uczeniu mnie o bezpiecznym seksie. Taka jest moja ciocia, która choć beszta mnie za mój niewyparzony jęzor i ciężko wzdycha nad moim bluźnierstwem, zawsze na końcu drogi czeka na mnie z otwartymi ramionami. Kapłanów tej tajemniczej religii spotkałam w klasztorze w Wigrach i na kursach gospelowych, na których występowała moja mama. Jeden z nich przygotowywał naszą klasę do pierwszej komunii, inny dzielił się z nami wywrotowymi teoriami na temat sekretów ukrytych w Piśmie Świętym, czym siał zgorszenie wśród niektórych uczniów i ich matek. Ośmielę się stwierdzić, że to są właśnie prawdziwi uczniowie Jezusa z Nazaretu. I apeluję, żebyśmy zostawili ich w spokoju oraz ich wiarę, albo chociaż potrafili ich odróżnić od wyznawców Jezusa Barabasza, którym zresztą ich własny patron szykuje już bez wątpienie kocioł pełen smoły.
Fot. Marlena Bielińska
Michalina Olszańska-Rozbicka
(ur. 29 czerwca 1992 w Warszawie) – aktorka, pisarka, skrzypaczka i wokalistka.
W wieku siedmiu lat rozpoczęła naukę gry na skrzypcach, w 2011 ukończyła ogólnokształcącą Szkołę Muzyczną II stopnia im. Zenona Brzewskiego. Występowała jako solistka m.in. z orkiestrami symfonicznymi w Katowicach, Rzeszowie, Łomży, Słupsku i Berlinie.
W 2009 wydana została jej debiutancka powieść „Dziecko Gwiazd Atlantyda”, a dwa lata później powieść „Zaklęta”. Od 2011 roku studiowała na Akademii Teatralnej w Warszawie, początkowo dostała się także na studia na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina.
Od 2013 regularnie pracuje jako aktorka, ponadto jest autorką tekstów i muzyki do piosenek oraz wokalistką.