Ukazuje się od 1946 w Krakowie, a następnie w Warszawie jako PRZEGLĄD ARTYSTYCZNY, od 1974 SZTUKA, Rok (58) XXX | Wydanie internetowe Rok (5) SZTUKA 2024

sztuka } Mikro zachwyty nowej generacji

Upodobanie do brzydoty

Karolina Sierszulska 21.7.2021

Kiedyś ktoś mi powiedział, obserwując mój zachwyt nad zdjęciami Fridy Kahlo, że mam „jakiś dziwny pociąg do brzydoty”. Wówczas pomyślałam – A co jeśli ten ktoś ma rację? Co jeśli „uwielbiam brzydotę”? Nic to, zaparłam się wtedy i nie pozwoliłam mojemu rozmówcy wygrać tej potyczki słownej, uznając koniec końców, oczywiście, że nie ma racji. Cała ta sytuacja sama wygrzebała się na wierzch mojej pamięci przy okazji niedawno obchodzonej 114. rocznicy urodzin wspomnianej już tutaj artystki – Fridy. Barwna postać, silna kobieta, niesamowita twórczyni. Obok niej, tak samo jak obok jej prac nie da się przejść obojętnie. Trzeba zakosztować trochę tej „inności”, oryginalności, jak mówią niektórzy „brzydoty”, którą się pokocha lub znienawidzi.

Pamiętam, jak pierwszy raz zobaczyłam jej obrazy, nie znając wówczas historii Fridy. Zrobiły one na mnie ogromne wrażenie, robią do tej pory, ciągle tak samo zachwycając. Jej historia również, wciąż fascynuje, ale też ogromnie smuci. Trudne życie, ciągła huśtawka emocjonalna, raz cierpienie, raz ekstaza, raz miłość, raz nienawiść, raz ból, raz viva la vida. Od samego początku nie było jej łatwo, gdyż w młodym wieku ciężko ucierpiała w wypadku komunikacyjnym, jadąc tramwajem, z którym to zderzył się autobus. Frida doznała wielu poważnych urazów, jak złamanie kręgosłupa, połamania żeber, złamania miednicy, 11 złamań prawej nogi. Na dodatek stalowy pręt przebił jej podbrzusze i macicę, co przekreśliło jej szanse na macierzyństwo. Po długich latach wracania do formy, stanęła w końcu na nogi, jednak w ciągu reszty życia doznawała częstych nawrotów bólu i pourazowych dolegliwości, które zmuszały ją do pobytu w szpitalu. Wówczas zainteresowała się malarstwem, które na zawsze rozkochało ją w sobie. Później, ktoś inny również rozkochał ją w sobie do szaleństwa, a mianowicie niejaki Diego Rivera, który zawrócił młodej dziewczynie w głowie i stał się jej inspiracją, powietrzem, życiem. A obok tego wszystkiego malarstwo. Diego, który także był artystą, wspierał i czuwał nad twórczością Fridy, dzięki niemu uwierzyła, że może osiągnąć cel i zostać malarką. I tak się też stało. Tworzyli „egzotyczne” połączenie dwóch silnych, innych, ale czasami jakże podobnych charakterów i osobowości, a przy tym kochali się namiętnie przez całe życie. Mimo wielu romansów Diega, przez które Frida mocno cierpiała, jak w przypadku zdrady Diega z siostrą Fridy, ona sama oddawała się przelotnym miłostkom, również z kobietami. Próbowała trzy razy zajść w ciążę, jednak wypadek, któremu uległa w młodości na zawsze przekreślił taką możliwość. I to chyba było najcięższym jarzmem, jakie Frida musiała nieść przez całe swoje życie. Ten żal dynamicznie przelewała farbami na płótno, z którego, pisząc z lekką dozą patetyzmu, wyciekał cały jej smutek. Z tych prac wylewa się ból i cierpienie, jakże bliskie nam emocje. Jak miała mawiać sama artystka – Myśleli, że jestem surrealistyczna, ale nie byłam. Nigdy nie malowałam snów. Malowałam własną rzeczywistość. To, co tak porusza mnie w samej Fridzie, ale i w jej malarstwie to właśnie ta rzeczywistość, tak bolesna i niekiedy nie do zniesienia. Te uczucia nieraz, aż kapią na podłogę z jej obrazów, a tobie, stojącemu przed jednym z dzieł rozrywa się serce.

Brzmi to trywialnie, ale inaczej nie potrafię tego określić. Jest wiele obrazów, które mnie pokroiły na kawałki, ale chyba dwa najbardziej zapadły w pamięć. Z pewnością jest to dzieło Szpital Henry’ego Forda – Frida po trzecim poronieniu, która tak marzyła o potomku. A wszystko miało miejsce w tytułowym szpitalu Forda. Uważam, że obraz ten jest jednym z mocniejszych i dosadniejszych dzieł artystki, przesycony stratą i samotnością, nie można obok niego przejść obojętnie. Mimo że Frida przedstawiła tam siebie statycznie, z symboliczną łzą spływająca po policzku, dziwić można się jedynie tylko, że nie ukazała siebie krzyczącej z bezsilności, z powodu braku ukochanego dziecka, z tak przeszywającego żalu. Drugim jest obraz Autoportret jako Tehuana (Diego w moich myślach), który z kolei jest swego rodzaju manifestem miłości artystki do mężczyzny. Diego Rivera namalowany został przez Fridę na jej czole, co symbolizować miało najpewniej ciągłe myślenie o miłości swojego życia, ciągłe trwanie przy mężczyźnie. O tyle uważam obraz za cięższy emocjonalnie, o ile widzę w twarzy Fridy smutek i po raz kolejny, bezsilność. Choć kiedyś przeczytałam, jeśli dobrze pamiętam u Beksińskiego, że nie powinno się na siłę próbować zinterpretować dzieł, winno zostawić się je bez wymuszonej interpretacji, tak przy twórczości Kahlo nie można nie pokusić się o to, gdyż jej dzieła, chcąc nie chcąc, należy wiązać z symbolizmem.

Frida Kahlo, Autoportret jako Tehuana, 1943

Rozmowa, o której piszę na początku wydarzyła się lata temu, chyba jeszcze w liceum. Już wtedy widziałam we Fridzie silną „babkę”, ale przede wszystkim życiową inspirację, jeśli chodzi o dążenie do celu, a nade wszystko o tworzenie. Była taka inna, taka niedościgniona i nie dająca złapać się w żadne, uwierające ramy. Chciałam tak jak Frida cierpieć z miłości, a swój żal przelewać na podobrazie. Upodobałam sobie właśnie tę artystkę, bo była tak oryginalna, że aż dla co poniektórych „brzydka jak jej obrazy”. Ha, właśnie o to chodziło! Zatem obraz Diego w moich myślach, oddaje bardzo to, co chciałam czuć wówczas, jak bardzo pragnęłam wciąż i wciąż pogrążać się w myślach o miłości swojego życia. Być może, nawet wtedy przeżywałam coś podobnego jak Frida, oczywiście w skali mikro i w zupełności niepoważnie, jednak w tamtym momencie to było najpoważniejsze uczucie w całym moim świecie, a obrazy Kahlo wpasowywały się wówczas idealnie, by tak jak ona pogrążyć się w tym, nadużywanym już przeze mnie tutaj, cierpieniu.

Spinając wszystko jakąś wcale nienachalną klamrą, chciałam dodać, że uwielbiam zdjęcia Fridy z papierosem, gdy patrzy z lekko odchyloną głową, z przymrużonymi oczami, po prostu nieziemskie! Uwodzicielka, którą, uwaga znów zamienię trochę konwencję na Mój Drogi Pamiętniku, zawsze chciałam się stać. Zatem tak, uwielbiam tę „brzydotę” i co mi zrobicie? Tak jak zdążyłam napomknąć już wcześniej, samą Fridę, jak i jej obrazy albo się kocha albo nienawidzi. Chyba nie ma innej recepty na jej sztukę, ale myślę, że z wieloma artystami XX wieku jest podobnie, którzy dzięki swoim charakterystycznym cechom, jak „nieatrakcyjna” monobrew i wąsik, prowokującym zachowaniem czy eksperymentami, dotąd nieznanymi w sztuce, zapadają na długo w pamięć i teraz od nas zależy, czy oddamy się im w pełni z zachwytem, wymawiając słowo Oh! czy wspomnienie z wystawy zakopiemy gdzieś w kącie naszej pamięci.

Polecamy

Relacja z otwarcia MSN-u i kilka osobistych refleksji

“To nie karnawał ale tańczyć chce i będę tańczył z nią” – ten krótki cytat z Republiki dość trafnie określa mój nastrój po spędzeniu kilku ostatnich dni w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie.
Von Klinkoff

Nickita Tsoy

Rozmowa z malarzem